niedziela, 23 listopada 2014

Matka (nie)męczennica

     Która z mam nie ma ochoty czasami uciec z własnego domu? zaszyć się w samotni i nie wychodzić z niej przed kilka minut a czasami kilka dni? wyjść samotnie chociażby na zakupy ale nie do piekarni po bułki tylko na ciuchy? buty? kosmetyki? Która z mam nie chce się czasami spotkać z koleżanką na kawie czy lampce wina? tak bez dzieci, bez męża? żeby móc sobie zafundować chwilowy reset, całkowite odprężenie, chwilę nie myślenia o praniu, prasowaniu, pomalowanej świecowymi kredkami ścianie, gotowaniu, wymyśleniu kolejnej zabawy? Która z nas wreszcie nie marzy o chwili dla siebie? wyjściu na fitness? basen? pobieganiu? wyjściu do fryzjera czy kosmetyczki bez napięcia, że za max dwie godziny muszę być w domu bo przecież pora kolejnego karmienia będzie.



       Ja marzę i nie wstydzę się tego. Źle mi z sobą ostatnio, z tym, że nie mam dla siebie czasu, że wszystko jest chłopakom podporządkowane. Źle mi z tym, że u fryzjera byłam ostatni raz w kwietniu. No przepraszam byłam w ubiegłą środę jako osoba towarzysząca dla Olka i nawet dałam sobie końcówki podciąć żeby dziecko przekonać do obcięcia włosów. Źle mi z tym, że nie mam nałożonej henny, że nie mam czasu na ćwiczenia chociaż przed pojawieniem się chłopaków na świecie zdarzało mi się być na siłowni trzy razy w tygodniu. Źle mi z tym, że nie pamiętam kiedy kupiłam sobie jakiś nowy ciuch, ot tak bo mi się podobał a nie, że miałam ważne wyjście i szafa jak zawsze pusta. Źle mi z tym, że nie mam czasu na kino, teatr, spotkanie ze znajomymi. 

      Teraz sobie myślicie wyrodna matka, ma dzieci i marudzi, z wszystkiego niezadowolona, jakaś niepoważna baba mogła pomyśleć zanim się zdecydowała. Bla bla bla, aniołem zostanę jak uwierzę, że Wy tak czasem nie macie. Zostanie matką nie oznacza, że przestało się być człowiekiem, kobietą, że nie ma się prawa do walczenia o siebie, że nie można chcieć spędzić odrobiny czasu bez dzieci. Nie ja pierwsza o tym piszę i pewnie nie ostatnia. No i nie mi pierwszej się oberwie. Zamiast pisać jaka jestem zła lepiej zastanówcie się nad tym czy aby macie rację. Bo ja się bynajmniej za złą matkę nie uważam. 

      Nie jest sztuką być matką męczennicą zatruwającą wszystkim życie wiecznymi opowieściami o kupach, zafajdanych pampersach, ilościach zwróconego mleka. Nie jest sztuką ograniczyć swoje życie do siedzenia z dzieckiem na podłodze, a w przerwach wychodzić na spacery. Nie jest sztuką stworzyć dziecku dom bez pyłku kurzu, plamy z obiadku na kanapie itp. Nie jest sztuką korzystanie z internetu ograniczyć do przekopywania go w celu odnalezienia wszystkich możliwych sposobów na wywabienie plan z marchewki, czy wszystkich możliwych schematów żywienia. Nie jest sztuką ograniczyć dziecku kontakt z rówieśnikami bo przecież mogą być chorzy, mogą nasze dziecko nauczyć czegoś złego.Nie sztuką jest sprowadzenie męża do roli doręczyciela pieniędzy w odpowiedni dzień i w odpowiedniej ilości.

      Sztuką jest umieć połączyć macierzyństwo z życiem. Sztuką jest umieć ugotować obiad, posprzątać, załatwić kilka spraw i dalej mieć uśmiech na twarzy. Sztuką jest umieć wejść z dzieckiem do piaskownicy i nie płakać, że będzie się miało brudne stopy. Sztuką jest pozwolić dziecku malować farbami i nie prosić w myślach żeby już skończyło bo trzeba posprzątać. Sztuką jest umieć iść spać pomimo, że mieszkanie nie jest w idealnym porządku. Sztuką jest umieć cieszyć się z małych rzeczy. Sztuką jest umieć rozmawiać na inne tematy niż dziecko. Sztuką jest umieć być żoną i kochanką a nie tylko matką.Sztuką jest być szczęśliwą z tym samym mężczyzną tak samo mocno jak w dniu ślubu.



      Ja na matkę - męczennicę się nie nadaję. Nie ten charakter. Za bardzo świadoma siebie i swoich potrzeb jestem. Ja chcę być szczęśliwa zarówno jako matka ale też jako żona, kobieta, człowiek. Ja chcę się realizować, chcę mieć swój kawałek życia, chcę wyjść do ludzi (nie tylko dzieci), chcę móc porozmawiać na inne tematy niż te związane z rodzicielstwem. Chcę móc pracować zawodowo, chcę mieć możliwość rozwijania się.Jeżeli uda mi się zrealizować i wcielić w życie wszystko to co jest sztuką i to czego chcę to dopiero będę w pełni szczęśliwa i dumna z siebie, że udało mi się pokazać chłopakom matkę nie tylko w dresie, nie tylko zakopaną w zabawkach, stojącą w kuchni albo pomykającą ze szmatą i mopem, ale też matkę spełnioną zawodowo, matkę realizującą swoje pasje.

sobota, 22 listopada 2014

Mały złośnik

   Ostatnio u nas w domu zaczyna panować zastraszanie, szantażowanie, wymuszanie. Bynajmniej nie z mojej strony.

    Olek ma dwa lata i siedem miesięcy. Jakoś przetrwaliśmy jego roczek, naukę chodzenia, wchodzenie wszędzie, grzebanie w szafkach, uciekanie w sklepach, histerie na spacerach gdy miał odmienne zdanie niż my na temat powrotu do domu. To co teraz się dzieje zaczyna mnie przerastać.



     Kilka. a czasami kilkanaście razy na dzień jestem świadkiem napadu histerii o wszystko. Potrafi siedzieć i wrzeszczeć, wyć, rzucać zabawkami, pluć. Powód potrafi być tak błahy, że dla mnie jest wprost niezauważalny ale dla niego świat się zawalił. Powodów może być milion. To, że chce się akurat bawić figurką strażaka Sama ale nie wie gdzie po poprzedniej zabawie ją odłożył. To, że nie pozwalam mu chodzić po oparciu z kanapy. To, że nie dostanie kolejnego ciasteczka, albo ciasteczka zamiast śniadania. To, że skończyła się bajka, ale jak leciała zajęty był innymi rzeczami. To, że nie potrafi sam rozczepić klocków. To, że zupę trzeba podmuchać przed zjedzeniem. To, że nie biorę go na ręce zawsze wtedy gdy chce, bo np. mam je brudne z obierania warzyw na obiad. To, że nie pozwalam n-ty raz zgasić światła. To, że nie może wrzucić kolejnej łyżeczki cukru do herbatki.Mogłabym tak wymieniać w nieskończoność.



       Najczęściej próbuję z nim zacząć wtedy rozmawiać. Co prawda z reguły ja mówię, mówię, mówię a on wrzeszczy ale w kocu dociera do niego, że mówię. No ale ostatnio zaczął intensywnie ze mną dyskutować. O ile dyskusją można nazwać próbę zastraszenia własnej matki. Coraz częściej słyszę: Policjantu, przyjedz do nas domu i zabierz mamę do mamochodu (Policjancie przyjedź do nas do domu i zabierz mamę do samochodu). Nie wiem skąd mu się to wzięło, policja nas nie odwiedza, nawet naszego bloku nie odwiedza. Nigdy nie używałam straszenia go policją, nie mówię do niego, że ktoś przyjdzie, że go zabierze. W takich sytuacjach opadam z sił, nie mam argumentu, pasuję, nie wiem co odpowiedzieć.

      Od zeszłego tygodnia pojawiło się coś jeszcze i to doprowadza mnie do rozpaczy. Olek mówi do mnie: Mamusiu, to moja wina, mamusiu nie kochasz mnie. Serce mi się kraje jak takie słowa słyszę. Nigdy ani do Olka ani nawet w kłótniach z mężem nie obarczam nikogo winą. Nigdy nie powiedziałam ani nie powiem do własnego dziecka, że go nie kocham. Nie wiem czy on mówi to świadomie czy nie, nie wiem czy rozumie cokolwiek z tego co mówi ale mnie strasznie jego słowa bolą. Ja jestem z gatunku ludzi lubiących mówić o uczuciach. Lubię mówić moim dzieciom, że je kocham, że je lubię. Chcę żeby te słowa nie były dla nich obce, żeby kiedyś nie miały problemu z wyrażaniem uczuć.



      Nie wszystkie napady złości da się przeczekać i przegadać, czasami trzeba interweniować. Oczywiście metod ujarzmienia małego człowieka jest mnóstwo, tylko którą zastosować żeby dziecka nie skrzywdzić i w dodatku żeby była skuteczna.

      Potępicie mnie pewnie ale kilka razy dostał klapsa. Już nie stosuję bo po pierwsze mój moralniak, a po drugie Olek reaguje na nie w specyficzny sposób: otrzepuje się, pociąga nosem i po męsku stwierdza: Już nie będę płakał. Nie koncentruje się na tym za co był klaps tylko na tym żeby pokazać, że jest silny.

      Krzyczenie odpada bo nic sobie z niego nie robi. Ja mam zdarte gardło, a on przychodzi i mówi coraz częściej: Nie krzycz mamusiu na Olusia bo Oluś nie chciał być niegrzeczny.

      Ignorowanie napadu wściekłości też w zasadzie się nie sprawdza, bo w ogromniej większości przypadków Olek jeszcze bardziej się nakręca i czasami zaczyna się aż zanosić.

     Przytulanie i wyciszanie czasami skutkuje, a czasami wychodzę z niego z siniakami bo nie patrzy gdzie tylko tłucze piąstkami na ślepo.

     Odciąganie uwagi jest dość skuteczne chociaż nie zawsze. Czasami kończy się potwornym bałaganem i wrzaskiem z kolejnego powodu, bo przecież walnął w zabawki, rozsypał je i teraz nie ma ochotnika do posprzątania ich.

      Mamy też karną poduszkę. W kącie pokoju kładę jednego wybranego jaśka i na nim zdarzyło się Olkowi dwa razy jak do tej pory wylądować. Nie jestem z siebie dumna jak on siedzi i płacze na tej poduszce ale bynajmniej wtedy jest szansa, że zatrzyma się na chwilę w swojej złości i będzie chciał się przytulić.

      Nie znam skutecznej recepty na poskromienie jego złości. Nie chcę na wszystko mu pozwalać chociaż wiem, że to zagwarantowałoby mi ujarzmienie mojego dziecka. Chcę za to wychować go na mądrego człowieka, na człowieka który będzie miał szacunek do siebie, do innych ludzi, do zwierząt i rzeczy.  Piszcie co chcecie, potępcie mnie za klapsy, za krzyczenie. Może i są rodzice którzy nigdy nie pozwolili sobie na taką utratę panowania nad sobą, ale jest ich garstka. Ja zdecydowanie do nich nie należę i mam odwagę się do tego przyznać. Nie upieram się przy jednej metodzie dotarcia do niego, próbuję nowych rzeczy,  uczę się współpracy z własnym dzieckiem. Codziennie doświadczam dzięki niemu nowych sytuacji, nowe emocje pojawiają się w moim życiu. Codziennie stoję w obliczy podejmowania decyzji dotyczących postępowania z Olkiem, reagowania na jego zachowania. Nie jestem zwolenniczką kurczowego trzymania się zasad podawanych nam przez poradniki, czytam ale nie traktuję ich jako jedynej prawdy. Nie chcę żeby moje dziecko czuło się więźniem zasad, chcę żeby było szczęśliwe, żeby dobrze wspominało swoje dzieciństwo, żebyśmy za kilkadziesiąt lat potrafili z sobą rozmawiać, potrafili się wspólnie śmiać i wspominać jego dziecięce wybryki.




czwartek, 20 listopada 2014

Transfuzja

     Zgodziłybyście się na transfuzję krwi u dziecka? u siebie? Uważacie ją za zabieg ratujący życie? niezbędny w pewnych sytuacjach? Zastanawiałyście się czy może lepsze jest podanie preparatów krwiotwórczych? 



     Ja za każdym razem gdy Wiktor jest w szpitalu i gdy dostaję do podpisania dokumenty dotyczące wykonania zabiegów medycznych, ewentualnego podania krwi itp. podpisuję. Nie wchodzę w dyskusję tylko podpisuję. Robię to świadomie, nie uważam, że lekarze idą na łatwiznę dając mi takie oświadczenia do podpisania. Samo podpisanie takich dokumentów nie daje lekarzom prawa do pozbawienia mnie informacji o wykonywanych przy moim dziecku zabiegach ale za to umożliwia im działanie w sytuacjach bezpośredniego zagrożenia życia. W naszym przypadku taka sytuacja miała miejsce. Wiktor leżąc po urodzeniu na oddziale patologii noworodka dostał ostrego zapalenia płuc które w krótkich czasie przerodziło się w sepsę. Transfuzja była konieczna tym bardziej, że maluch borykał się wtedy z dość poważną anemią. Nie analizowałam nigdy tego zdarzenia, nie w kontekście zasadności podania krwi. Pozostawiłam swoje dziecko lekarzom i ich wiedzy,  a oni podjęli decyzje o niezbędnych mających na celu ratowanie jego życia zabiegach.  
     
      Nie pokusiłabym się nigdy, w żadnej sytuacji o polemikę z lekarzami na temat wyboru pomiędzy transfuzją krwi, a podaniem preparatów krwiopochodnych czy krwiozastępczych. Nikt z nich w sytuacji zagrożenia życia nie bawi się w ratowanie człowieka tylko chce robić wszystko na co pozwala mu współczesna medycyna żeby tego człowieka ratować, złagodzić jego cierpienia. Nawet jeżeli spędzę kilka dni na przekopaniu internetu i przeczytam wszystko co znajdę na ten temat nie będę umiała we właściwy sposób ocenić sytuacji, przeanalizować wszystkich czynników. Nie jestem lekarzem, nie mam niezbędnej wiedzy, niejednokrotnie kieruję się głównie emocjami. Lekarz posiada wiedzę, wie jak ją wykorzystać, potrafi ocenić ryzyko i najważniejsze działa z reguły na chłodno, bez zbędnych emocji.



     Piszę o tym, bo wczoraj byłam stroną w dość nieprzyjemnej rozmowie. Mam w rodzinie osobę, bliską osobę, która weszła w organizację świadków Jehowy. Oni nie dopuszczają transfuzji krwi. Uważają, że to spożywanie krwi i, że zezwolenie na nią jest skazaniem zarówno osoby której krew będzie podana jak i osoby która wyda zgodę na wykonanie transfuzji na wieczne potępienie. Osoba z którą rozmawiałam próbowała mnie przekonać, że transfuzja krwi wcale nie ma na celu ratowania życia, że to zabieg którego można uniknąć, zamienić go na coś innego. Porównała ostatecznie podanie krwi do podpięcia kroplówki z alkoholem traktując na równi krew z wódką. Ja usłyszałam, że lekarze pewnie nie mieli czasu ze mną o transfuzji porozmawiać, że zrobili to sami bez mojej wiedzy i zgody.

     Ten temat wraca, często można o takich sytuacjach przeczytać, zobaczyć historię odmówienia przez świadków Jehowy leczenia. Dla mnie to niedorzeczne. Wiara, wiarą, Przekonania religijne, przekonaniami religijnymi. Ale na litość Boską igranie z życiem w imię doktryny wyznaczonej w latach 40 XX wieku jest niepoważne, nieodpowiedzialne. Czemu winne jest małe dziecko, ono nie rozumie przekonań religijnych swoich rodziców czy opiekunów prawnych. Ono nie rozumie sytuacji w jakiej się znalazło, a o jego życiu ma zadecydować rodzic który chyba nie do końca, zdaje sobie sprawę z powagi sytuacji. Nie chcę oceniać przekonań religijnych tych ludzi, ale żadna religia nie ma prawa narażać na śmierć swoich członków jako argumentu używając stwierdzenia, iż łatwiejsze jest podjęcie decyzji o narażeniu życia ziemskiego niż o utracie życia wiecznego. 



     To Bóg, nasz Bóg zarówno chrześcijan, Żydów, muzułmanów, buddystów jak i świadków Jehowy zezwolił na rozwój medycyny. Jezus Chrystus nigdy nie zabronił ratowania życia, zawsze stawiał życie na pierwszym miejscu. Traktowanie transfuzji krwi jako jej spożywania jest nadinterpretacją. Ciekawa jestem czy ktokolwiek z nauczających nowych wyznawców Jehowy powie im wprost, że za ratowanie życia dziecka będzie wykluczony z organizacji, że wymagane jest w tym temacie posłuszeństwo, że to "religia" stoi na pierwszym miejscu, a nie rodzina, dzieci i wreszcie najważniejsze ŻYCIE. Ciekawa jestem czy współwyznawcy wezmą współodpowiedzialność za podjęcie decyzji o narażeniu człowieka czy to dorosłego, czy dziecka na utratę zdrowia a nawet życia?

sobota, 15 listopada 2014

Nadopiekuńczość

     Zdecydowanie nie jestem nadopiekuńczą matką. Pewnie poleje się na mnie fala "pozytywnych komentarzy" za to co napiszę ale to moje dzieci i wiem, że krzywdy im nie robię. 

    Pozwalam Olkowi na sporą samodzielność. Pozwalam mu na poznawanie nowych rzeczy, miejsc. Pozwalam mu samodzielnie chodzić, byle był w zasięgu mojego wzroku i głosu przecież nie będę dziecka wiecznie wszędzie targała za rękę.



     Spacery to u nas chodzenie, a nie wózek. Nie kupiłam wózka dla dwójki pomimo. że Olek miał dopiero dwa latka jak urodził się Wiktorek. Wyszłam z założenia, że najwyżej będziemy robić częstsze odpoczynki. Olek spacery kocha, potrafi chodzić, biegać bez wytchnienia po 2-3 godziny. No ale nie wszystkim się to podoba. Ile się nasłuchałam, że on za mały na takie spacery, że powinien jeszcze w wózku jeździć, że krzywdę mu robię, że go nadmiernie męczę. No cóż ja uważam, że ani go nie męczę, ani tym bardziej mu krzywdy nie robię. O ile mamy w Polsce obowiązek szkolny z wyznaczonymi ramami wieku dziecka to ram obowiązkowego jeżdżenia w wózku nikt nie wyznaczył. Jak mam go zmuszać do siedzenia w wózku jeżeli on lubi chodzić, biegać. Dla niego spacer to spacer a nie przejażdżka.

     Z racji tego, że chodzimy i nie stosuję wobec niego sztucznych spowalniaczy czyli np. szelek są czasami sytuacje gdy Olo maszeruje kilka albo kilkanaście metrów przede mną i Wiktorkiem. Zawsze przede mną, nigdy za mną żeby nie było, że wszystko mi jedno gdzie jest i co robi. No i to już jest nie do pomyślenia do starszych Pań jak mogę tak dziecko puszczać samo w świat. Z jednej strony mnie bawi ich zachowanie bo pozwalam mu na to w miejscach które znamy, gdzie nas znają, gdzie Olek czuje się pewnie i bezpiecznie a z drugiej strony strasznie mnie to denerwuje bo czasami słyszę pod swoim adresem niewybredne komentarze. Ile ja się nasłuchałam jaka zła jestem, nieodpowiedzialna, że dziecka nie pilnuję, nie kontroluję. Ostatnio nawet jedna z Pań złapała go za rękę i nic sobie z tego nie zrobiła, że dziecko się do mnie wyrywało bo stałam 10 metrów dalej. Zdecydowanie większą traumą było dla niego to, że obca kobieta na siłę go przytrzymywała niż to, że mama pozwala mu na rynku gonić za gołębiami.  



    Na placach zabaw pozwalam mu samemu poznawać nowe atrakcje. To on ma mieć z nich radochę, nie ja. Pilnuję go, jestem zawsze obok, jeżeli próbuje wejść na coś pierwszy raz asekuruję, pomagam jeżeli jest to konieczne. 



     Olek doskonale zdaje sobie sprawę z zagrożeń. Nigdy nie ignoruje mnie gdy mówię, że ma mi podać rękę bo będziemy przechodzić przez ulicę, czy jesteśmy na chodniku i jedzie sporo samochodów. Nigdy nie wyciąga ręki do psów czy kotów które spotka bo tłumaczę mu, że każde zwierzątko jest inne i nie wszystkie lubią być dotykane. Jest do tego stopnia ostrożny, że nawet jeżeli właściciel zwierzaka pozwala mu pogłaskać swojego pupila on zrobi to dopiero jeżeli ja pierwsza danego osobnika dotknę.
 
    Lubię gdy moje dziecko jest samodzielne, lubię jego zadowoloną minę gdy pozna coś nowego i staram się mu to umożliwić. Uwielbiam patrzeć na niego gdy zmęczony, ubrudzony wraca do domu i opowiada co robił, jak super się bawił. Kocham zachwyt w jego oczach gdy nauczy się czegoś nowego, gdy uda mu się na placu zabaw wspiąć w miejsce niedostępne dla niego do tej pory. Wiem, że jest szczęśliwy jeżeli może poznać dzieci, pobawić się z nimi.



    Nie uważam się za lepszą czy gorszą od innych matkę tylko przez to, że mam takie a nie inne podejście do moich dzieci ale też nie chcę być ofiarą czasami głupich, nieprzemyślanych komentarzy ludzi, którzy ani mnie, ani chłopców nie znają. Nie dopuszczam do sytuacji w których Olek bezsensownie krzywdził by siebie czy inne dzieci, nie pozwalam mu na tworzenie sytuacji w których jego zdrowie czy życie byłoby zagrożone ale umożliwiam mu poznawanie świata, rozwijanie się. Nie roztaczam nad nim ochronnego parasola, bo uważam, że czasami tak jak dorosły dziecko musi nauczyć się czegoś na własnych błędach. Wiktora pomimo jego choroby będę starała  się traktować podobnie, na tyle, na ile jego zdrowie mi w danym momencie pozwoli.

sobota, 8 listopada 2014

Kulinarnie - ciasto z bananami

     Piekę. Mało ale piekę. Kiedyś wcale teraz co jakiś czas więc jest postęp. Przedwczoraj zrobiłam własną wersję ciasta bananowego, połączyłam dwa przepisy, dodałam coś od siebie i wyszło całkiem smaczne. Dzisiaj zrobiłam je w wersji z jabłkami i chyba smakuje mi bardziej niż bananowe. 


Ciasto bananowe: 
260 gr mąki pszennej
1 łyżeczka sody oczyszczonej
1 łyżeczka proszku do pieczenia
4 łyżki przyprawy do piernika
1 łyżka mielonego cynamonu 
2 łyżki roztopionego miodu (ja nie dałam, bo akurat nie mam)
4 banany (pokroiłam w kostkę)
80 gr Kasi
2 łyżki kakao
3 jajka
90 gr cukru
1/2 szklanki brendy lub innego ankoholu do nasączenia rodzynek (ja tego nie zrobiłam bo Olek pochłania zawsze większość ciasta)
100 gr rodzynek

Można dodać groszki czekoladowe albo posiekaną czekoladę
Można dodać sok z połowy pomarańczy ale jakoś mi nie pasował do bananów
Można dodać kandyzowane skórki owoców

Kasię roztopiłam, dodałam kakao. W misce przygotowałam sobie wszystkie sypkie składniki: mąkę, cukier, proszek do pieczenia, sodę, przyprawy. Jajka potraktowałam mikserem żeby je spulchnić, dodałam sypkie składniki - wymieszałam, następnie dodałam Kasię z kakao. Dokładnie wymieszałam. Na koniec rodzynki, owoce. Wylałam na keksówkę wysmarowaną olejem. Piekłam 60 minut w 180 stopniach. 




Dzisiaj była wersja z jabłkami. Wszystko jak wyżej tylko zamiast bananów dodałam trzy skrojone w kostkę jabłka.  


 



No i na koniec potwierdzenie, że ciasto jest zjadliwe:) Smacznego dla tych którzy się skuszą.


piątek, 7 listopada 2014

MOPS

     Poczułam się dzisiaj pierwszy raz od bardzo dawna upokorzona. Nie wiem czy tylko ja tak mam czy za bardzo pewne sytuacje biorę do siebie ale koszmarnie się poczułam za sprawą Pani w MOPS-ie. 
 
    Miesiąc temu zebrałam się wreszcie i poszłam załatwić becikowe. Oczywiście miła Pani przeprowadziła ze mną wywiad i zaczęła się papierologia. Wyjęła plik dokumentów i wręczyła mi do wypisania do tego lista co jeszcze trzeba załączyć. Mówię sobie ok, niech będzie. Zarobki moje, męża, wyrok z wysokością alimentów, zaświadczenie z MOPS w miejscu zameldowania męża, że tam nie korzystamy z żadnych świadczeń, oświadczenie o przychodach z mojej działalności,m oświadczenie z historią mojego zatrudnienia i wyjaśnienie dlaczego pracodawca a nie ZUS wypłacał mi chorobowe w czasie ciąży. Pozbierałam, dostarczyłam i zaczęło się. Wyszło, że może należałoby się nam rodzinne i jednorazowy zasiłek z tytułu urodzenia dziecka. Myślę sobie czemu mam nie skorzystać, przecież i tak daję te wszystkie papiery do becikowego. No ale się zdziwiłam. Zaliczyłam przez miesiąc trzy telefoniczne wezwania w celu uzupełnienia dokumentów i dwa pisemne bo rzekomo mój przypadek był trudny. Musiałam nawet donieść potwierdzenia zapłaty alimentów pomimo, że moje dochody bez odliczeń pozwalały mi już na skorzystanie ze świadczeń o które się ubiegałam. No ale najlepsze a w zasadzie najgorsze spotkało mnie dzisiaj. Poszłam podpisać decyzję a miła Pani do mnie z tekstem, że muszę napisać oświadczenie skąd mąż ma pieniądze na zapłatę alimentów. Moje tłumaczenia, że ma wszystko w załączonych dokumentach nic nie dało, stwierdziła, że w rozmowie telefonicznej powiedziałam o dorywczych pracach męża. Ja takiej rozmowy ani z nią, ani inną Panią z MOPS nie przeprowadziłam no ale tylko popatrzyła na mnie jak na wariatkę bo przecież to petent zawsze kłamie i ściemnia. Koniec, końców pomimo mojego oporu oświadczenie napisać musiałam bo inaczej nie wydałaby mi decyzji. 

     Moje oburzenie było tym większe że na korytarzu spotkałam człowieka od którego czułam alkohol. Wychodził oczywiście z siatą pełną jedzenia. Bo się mu należy, bo jest biedny, bo nie ma pracy itp. Taaa należy się. Pójdzie, sprzeda a kasę przepije. Jak matce samotnie wychowującej dziecko dochody przekroczą kilka złotych to odbiorą jej wszystko. Jak stwierdzą, że rodzice sobie nie radzą z wychowaniem dzieci, z zarabianiem na ich utrzymanie to odbiorą i będą płacić rodzinom zastępczym, bo przecież one lepiej wychowają, dają więcej ciepła,miłości.

     Opieka społeczna w Polsce jest tylko nie dla tych dla których być powinna. MOPS daje alkoholikom, bezrobotnym z wyboru, najzwyklejszym leniom. Człowieka uczciwego który ma trudniejszy okres w życiu traktuje jak złodzieja który przyszedł wyłudzić. Ja tak się poczułam. To moja wina, że mam lepsze ciuchy niż większość ludzi których Panie widują na co dzień? To moja wina, że w ostatnim roku moje dochody były niższe niż w latach poprzednich? To moja wina, że chcę skorzystać z czegoś co mi się należy?  

      Już się boję starania się o zasiłek opiekuńczy na Wiktorka. Tyle, że nie odpuszczę, należy mi się. Nie pójdę i nie wydam na ciuchy czy alkohol. Zapłacę mu z tego jakąś wizytę u prywatnego lekarza bo co miesiąc mam kilka takich do zrobienia. 

     Przerażają mnie historie rodzin którym odebrano świadczenia bo dochód przekroczył o kilka złotych dopuszczalną wysokość. Nie ma indywidualnego spojrzenia, nie ma reakcji na trudną sytuację. Najłatwiej odebrać świadczenia, wysłać kilka razy pracownika żeby sprawdził czy rodzina sobie radzi a potem odebrać dzieciaki.  Do szału doprowadzają mnie historie rodzin w których dochodzi do tragedii ale jakoś nigdy pracownik socjalny nie zaobserwował nic złego.

     Ja dzisiaj dostałam propozycję złożenia wniosku o przyznanie pracownika socjalnego. Pytam Panią z jakiego powodu występują z taką propozycją to oczywiście nie uzyskałam odpowiedzi więc podziękowałam. Nie zmienia to jednak faktu, że pewnie taki pracownik pewnego dnia zapuka mi do drzwi. Zapuka by sprawdzić czy rzeczywiście mam tak ciężko jak wynika z papierów.  Jakoś nie mam zamiaru chować wartościowych przedmiotów, sprzętu który kupiłam za uczciwie zarobione pieniądze w lepszych dla nas czasach. Jak trzeba będzie będę walczyła z tym chorym systemem w którym nie liczy się człowiek i jego sytuacja a to co Pani ma mieć na papierze, w oświadczeniu.

środa, 5 listopada 2014

Dziarski staruszek

Ostatnio częściej jeżdżę autobusami. Ani mi z tym dobrze, ani źle. Nie ukrywam, że siadam jeżeli mam możliwość i nie zawsze ustępuję starszym miejsca. Nie udaję, że ich nie widzę, że śpię, że pochłonęła mnie książka. Nie wstaję bo nie mam siły albo najnormalniej potrzebuję posiedzieć chwilę i podładować akumulatory. Wyznaję jednak jedną zasadę: nie siadam w miejscach przeznaczonych dla chorych, starszych, nawet dla matki z dzieckiem. 

Nie piszę o tym żeby się nad sobą użalać. Nie będę z siebie robiła marudy którą wiecznie coś boli, strzyka, która wraca z pięcioma siatkami zakupów. Piszę o tym bo do szału doprowadzają mnie złośliwe komentarze starszych ludzi. Dzisiaj znowu się nasłuchałam o braku kultury, nie szanowaniu starszych, bezczelności itp. Nie będę się tłumaczyła przed obcymi, że poszłam spać o 3.30 w nocy bo przygotowywałam lokal do odbioru, że kręgosłup boli mnie tak, że biorę tabletki przeciwbólowe a doniesienie do domu torby z 3 kilogramami ziemniaków graniczy z cudem. 



Może to i bezczelne ale nade mną też nikt się nie litował jak chodziłam w ciąży. Co więcej nie upominałam się o swoje prawa i należne mi przywileje. Przepraszam raz zdarzyło mi się zwrócić uwagę pani kasjerce w markecie, że skoro jest kasa dla ludzi chorych cokolwiek to znaczy i kobiet w ciąży to powinni w jakikolwiek sposób ułatwić "uprzywilejowanym" osobom skorzystanie z niej. Usłyszałam, że sama powinnam poprosić ludzi stojących w kolejne żeby mnie przepuścili, a jeżeli coś mi się nie podoba to mogę iść złożyć skargę do punktu obsługi klienta. Ot taka nasza rzeczywistość. 

Przerażają mnie sytuacje gdy ludzie poza końcem własnego nosa nic nie widzą, nie chcą nawet widzieć gdy ktoś im coś palcem pokazuje. Przeraża mnie oburzenie ludzi jeżeli kasjerka czy inni klienci zwrócą delikwentowi uwagę, że kasa jest uprzywilejowana a ten startuje z buzią, że kolejki wszystkich obowiązują. Do szału doprowadza mnie chamstwo i tu niestety w szczególności starszych ludzi którzy często wychodzą z założenia, że im z racji wieku się należy miejsce w autobusie, szybsza obsługa w sklepie, a nawet miejsce w ławce w kościele, koniecznie tej samej co tydzień. Ja jeżeli na mszy chcę siedzieć to idę do kościoła szybciej, a nie wchodzę równo z księdzem. Irytuje mnie jeżeli widzę staruszków idących swoim tempem ale nagle w magiczny sposób rozwijających zawrotne prędkości byle tylko zdążyć wejść do sklepu przed matką z dzieckiem, byle być na tyle daleko żeby nawet głupich drzwi nie przytrzymać.



Trudno mi tłumaczyć Olkowi, że powinno się ustępować miejsca, że powinno się przytrzymać drzwi, że powinno się być miłym jeżeli prawie codziennie doświadczam malutkich złośliwości ze strony dziarskich staruszków. Wszyscy narzekamy jaka młodzież jest zła, niedobra, chamska, źle wychowana tyle, że przykład idzie z góry. To pokolenie moich dziadków pokazuje w publicznych miejscach takie a nie inne zachowania. Jak wytłumaczyć dziecku czemu ta starsza pani nerwowo stuka laską, mamrocze pod nosem, jest opryskliwa, przepycha się w kolejce? Dziecko to widzi i prędzej czy później zacznie się buntować. Widzi też, że młodzi ludzie reagują na niego z uśmiechem, bawi ich swoim zachowanie, odpowiadają na jego zaczepki ale nie złośliwościami typu: Jaki rozwydrzony dzieciak, Czemu on tak hałasuje. Może go Pani uspokoić. Do sklepu z wózkiem chce Pani wchodzić? 

Każdy z nas będzie kiedyś mniej lub bardziej dziarskim staruszkiem i mam wielką nadzieję, że to co nas dzisiaj tak irytuje mnie stanie się kiedyś naszym normalnym zachowaniem. Wierzę, że przynajmniej część z nas nauczona własnymi doświadczeniami będzie umiała się powstrzymać przed złośliwymi komentarzami, wymuszaniem przywilejów które niekoniecznie zawsze będą się tylko nam należały.


 

poniedziałek, 3 listopada 2014

Rozszerzanie diety

     Jak karmicie dzieci? Jesteście zwolenniczkami karmienia piersią? butelką? Jak szybko rozszerzacie dietę dzieci? Co gdy maluch bojkotuje jakieś potrawy? Gdy pluje? Rozrzuca? A w skrajnych wypadkach nawet zmusza się do wymiotów?

        Nie zdarza mi się oceniać zachowania innych rodziców, no może poza jakimiś budzącymi skrajne emocje sytuacjami. Nie wtrącam się w to jak znajomi, mamy z mojej rodziny czy koleżanki karmią swoje dzieci. Oczywiście, że sobie to czy tamto pomyślę, czasami wyrażę swój zachwyt ale nie krytykuję. Nie chcę żeby mi się ludzie wtrącali więc ja też się nie wtrącam chyba, że ktoś poprosi o pomoc, zapyta jakie mam zdanie.

        Zarówno Olek jak i Wiktor byli krótko karmieni piersią. Olek dwanaście tygodni, Wiktor osiem. Nie uważam się za specjalistkę od laktacji, był to dla mnie trudny czas, musiałam bardzo dużo pracy włożyć w to, żeby chociaż przez ten czas chłopcy mogli jeść moje mleko. Żaden z nim nie jadł bezpośrednio z piersi, obaj swoje początki zaliczyli na sondzie, nie mieli odruchu ssania. Potem stopniowo butelka, po kilka, potem po kilkanaście mililitrów. Wiktor dodatkowo zaliczył tygodniowy okres "karmienia" kroplówkami więc potem nauka jedzenia z butelki zaczynała się od nowa. Wszystkie stresy związane z badaniami, konsultacjami, generalnie z pobytem chłopaków na szpitalnych oddziałach dobrze na laktację nie wpływały. Przy Olku potrafiłam pić po 6-9 litrów wody byle tylko utrzymać laktację. Z Wiktorem łatwiej nie było ale moje nastawienie było inne. Zarówno Olek jak i Wiktor długo karmieni byli na każde żądanie. Olek ze względu na niską wagę urodzeniową a Wiktor przez to że bardzo szybko się męczył i długo jego porcja mleka to było 60-90 ml podczas gdy rówieśnicy pili już po 120-150 ml.

         Rozszerzanie diety u obu wygląda inaczej. Jedyne podobieństwo jest takie, że obaj zaczynali przygodę z pokarmami innymi niż mleko po skończonym czwartym miesiącu.

        Olek jadł i do dzisiaj je wszystko. Jest pod tym względem cudownym dzieckiem. Pamiętam pierwsze starcie Olka z marchewką. Miał dostać 2-3 łyżeczki ale skończyło się na połowie słoiczka bo tak strasznie płakał, że chce jeszcze, że najnormalniej w świecie mu uległam. Olo zaakceptował każdy rodzaj mięsa, wszystkie warzywa, wszystkie owoce. W swoje pierwsze święta Bożego Narodzenia, a miał wtedy  dziewięć miesięcy próbował zupy fasolowej, pierogów, karpia. Oczywiście ma czasami dni, że coś mu nie smakuje, że czegoś nie chce. Tyle, że ja mam do niego wydaje mi się zdrowe podejście. Gdzieś, kiedyś przeczytałam, że dziecko powinno się rozliczać z tego ile i jakie składniki je w czasie tygodnia a nie dnia. Pozwalam więc Olkowi na dzień niejedzenia  mięsa czy warzyw, pozwalam czasami na zostawienie surówki na talerzu, nie zmuszam codziennie do jedzenia owoców. Nie wiem co miało wpływ na to, że Olek tak ładni je. Staram się jeść razem z nim, nie dzielę jego, moje. Nie kupuję specjalnie dla niego czegoś innego, lepszego itp. Chodzę razem z nim na zakupy, pozwalam mu wybrać owoce czy warzywa te na które ma ochotę. Odrębną kwestią są słodycze, czasami nie ma ich wcale, czasami jest jak dla mnie za dużo ale nie zawsze potrafię zapanować np. nad babciami. 



     Wiktorek tez zaczął jeść, a właściwie zaczął próbować innych rzeczy niż mleko mając skończone cztery miesiące. Naszym największym problemem jest to, że zupełnie nie akceptuje łyżeczki. Ponad miesiąc walczyłam zanim się poddałam. Zupki, deserki Wiktor je z butli. Przerośnięty język utrudnia mu jedzenie łyżeczką do tego stopnia, że na sam jej widok wpada w szał. Nie znaczy to, że nie próbuję ale nie uzależniam od tego czy zje. Chłopcy są zdecydowanie różni. Olek je wszystko, a Wiktor nie. Nie lubi brokuła, jajka, wołowiny. Owoce też są beeeee....Oczywiście ciągle wracamy, próbujemy ale efekt jest niezbyt dobry. Chciałabym żeby próbował różnych rzeczy ale jeżeli czegoś nie da się zmiksować na gładką masę to Wiktor tylko próbuje i wypluwa. 

      Problemy z jedzeniem to chyba największy problem związany z jego chorobą z jakim musimy się codziennie zmierzyć. Nie da się tego pominąć, udawać, że nie istnieje. Duży język uniemożliwia mu jedzenie w sposób taki jak robią to jego rówieśnicy. Nie rozumie, że łyżeczka nie robi mu krzywdy, że ona da radę się zmieścić na momencik do buzi i przy okazji zostawi tam coś dobrego. Woli butelkę, czuje się wtedy bezpiecznie, wie co ma robić, potrafi zapanować nad językiem, przełykaniem, ssaniem.  

         Nauczyłam się już dawno temu jednego. Nie porównuję chłopaków. Nie oczekuję, że będą się tak samo rozwijali, tak samo zachowywali, że będą to samo lubili. Akceptuję to, że są różni. Nie patrzę na Wiktora przez pryzmat Olka i nie staram się na siłę wmuszać w niego potraw których nie lubi. Cieszę się za to, że nie ma alergii, że ładnie przybiera na wadze. Wierzę, że im będzie starszy tym łatwiej będzie mu jeść, tym chętniej będzie sięgał po nowe rzeczy.