wtorek, 13 stycznia 2015

Onkologia - pobyt 2

    Miały być trzy dni, było pięć z kawałkiem. Miał być rezonans było sporo więcej badań, ale to akurat dobrze. Miałam nie świrować, ale się nie dało, nocne wycie w kibelku zaliczyłam. Miałam nie rozpuścić mojego dziecka, ale samo siedzenie cały dzień przy łóżeczku wystarczyło żeby się ode mnie uzależnił. 

     Dzisiaj mam dla Was krótką ale nie najkrótszą relację z naszego pobytu na onkologii.




    Pojechaliśmy w niedzielę po obiedzie, izba przyjęć szybko i sprawnie bo przecież weekend. Na oddziale konieczne było małe przemeblowanie, przeniesienie łóżeczka dla Wiktorka z innego pokoju ale to nie problem, zawsze są jacyś chętni do pomocy tatusiowie. Oczywiście zaliczyliśmy badanie, osłuchiwanie, zaglądanie do gardziołka ale wszystko było ok. Potem małe rozpakowywanie i .... No właśnie wenflon. A raczej próba jego założenia. To w przypadku Wiktorka jakiś kosmos jest. Moje dziecko nie ma chyba żył, a właściwie ma takie co mają ksywkę "pojawiam się i znikam". Klucie trwało jakieś pół godziny i zakończyło się porażką. Wiktor cały ten czas histerycznie płakał, chyba nawet nie z bólu, a bardziej ze strachu, ze złości, że ktoś go przytrzymuje, krępuje jego ruchy. Ciocie pielęgniarki dały nam godzinę odpocząć i wezwały na pomoc Panie z oddziały dla niemowlaków. To "oddziały specjalne", przewidziane dla trudnych przypadków. Wiktor został "wyposażony" w wenflonik w stopie - oczywiście na wagę złota. Potem jeszcze rozmowa z anestezjologiem i czas dla nas, czyli kąpiel, karmienie i spanko. 




    Jeść przed znieczuleniem Wiktorek mógł do 3 nad ranem więc zapobiegliwa matka nastawiła budzik i o 2.50 nakarmiła dziecko kaszką co by przypadkiem o 5 rano nie postanowiło obudzić całego oddziału histerycznym płaczem. Wiktor oddziału nie obudził ale ja spać nie spałam bo o 6 ciocie podpięły kroplówkę. To dopiero była zabawa, kabel, mama wiecznie wisząca nad łóżeczkiem, jak nie wykorzystać okazji i nie wiercić się ciągle. Cała zabawa trwała blisko trzy godziny ale daliśmy radę, wenflon przetrwał, a właściwie tak mi się wydawało. Pompa przy kroplówce cały czas piszczała i jak się okazało problem tkwił w wenflonie który wylazł jakimś cudem z żyły. Nawet sobie nie wyobrażacie co czułam. Już słyszałam płacz Wiktorka chociaż jeszcze nawet nikt nie powiedział, że nowy wenflon będzie zakładany. Oczywiście był zakładany. Znowu ryk na sam widok kozetki w zabiegowym, kilka prób i telefon na niemowlaki po "oddział specjalny". Tu już poszło szybko, ciotki wpadły do zabiegówki we dwie, i za drugim razem wzbogaciliśmy się o wenflon w rączce tym razem. 
Przed 13 wreszcie mogliśmy pójść na rezonans. Nie cierpię momentów kiedy oddaję na wpół śpiące dziecko obcym ludziom i czekam za drzwiami. Czekałam godzinkę i dostałam Wiktorka, nie spał, patrzył na mnie i nawet się uśmiechnął. Oczywiście spać ani myślał bo i po co. Poniedziałek to już był tylko relaks, przytulanie, noszenie. 



    Wtorek z racji tego, że święto niewiele wniósł nowego. Jedynie pobranie krwi bo laboratorium szpitalne działa przecież 24 godziny na dobę. Mogliśmy za to więcej czasu poświęcić na poznanie innych małych pacjentów i ich mam. Podziwiam te kobiety, ale nie tylko mamy bo tatusiów też, za siłę, wytrwałość, uśmiech. Podziwiam za to, że w imię miłości do dziecka siedzą zamknięci w czterech ścianach czasami po kilka tygodni, a nawet miesięcy. Podziwiam za to, że nie tracą nadziei. Kiedyś napiszę Wam więcej o tych wspaniałych rodzicach. 

    W środę doczekaliśmy się usg brzuszka. Oczywiście wynik jest dobry, mamy tylko te wady które towarzyszą nam od urodzenia. Nic nowego się nam nie pojawiło. Reszta dnia i cały czwartek upłynęło nam na czekaniu na wynik rezonansu żeby można było podjąć decyzję czy Wiktor będzie drugi raz znieczulany i czy będzie miał robione usg dopplerowskie rączek i nóżek. Ostatecznie wynik rezonansu był dobry, w obrębie kręgosłupa nie ma żadnego guza więc można było robić kolejne badania. W środę wieczorem Wiktor dostał na prawej rączce wysypki, był niespokojny, nie chciał jeść co zdecydowanie nigdy mu się nie zdarza. Do teraz nie wiem co to było, ważne, że minęło. W nocy zaczął normalnie jeść a lekarki niczego złego się nie dopatrzyły.

     Piątek to znowu czekanie na znieczulenie, a potem usg dopplerowskie. I znowu dobry wynik. Nie mam  cech zakrzepicy, ani w żyłach ani w tętnicach.



    Teraz już jesteśmy w domu, czekamy jeszcze na wyniki markerów nowotworowych ale wierzę, jestem przekonana, że będą dobre. Trzymajcie kciuki za tego mojego małego Bohatera, niech zawsze ma siłę walczyć, niech ma jej więcej niż ja.  




2 komentarze:

  1. Wiktorku silny z Ciebie facet 😍 trzy!mam kciuki za wyniki i wierzę że będą takie jakie chcecie aby były 😘

    OdpowiedzUsuń
  2. Cieszę się, ze wyniki dobre, ale współczuję przeprawy z wenflonami. Trzymam kciuki za ostatnie wyniki

    OdpowiedzUsuń