poniedziałek, 26 stycznia 2015

Oprawczynie...

    Trzęsie mną od środka gdy widzę historie o matkach zabijających własne dzieci. Nie potrafię sobie poukładać w głowie jakim trzeba być okrutnym człowiekiem żeby urodzić, popatrzeć na to bezbronne maleństwo i zabić. Udusić, uderzyć głową i ścianę, czy Bóg raczy wiedzieć jak jeszcze pozbawić tego maleńkiego człowieczka życia. Zamordować w bestialski sposób, a potem ukryć ciałko, zakopać, spalić, wsadzić do plastikowej torby i wyrzucić gdzieś pod płotem jak śmiecia. Nie wiem jakim trzeba być człowiekiem by katować własne dziecko, by je głodzić, bić, by patrzeć na nie bez krztyny miłości, by izolować je od świata, rówieśników, by nie pozwolić chodzić do szkoły.




    Co jakiś czas pojawiają się w wiadomościach takie obrazki. Matka z ukrytą twarzą, zbulwersowani sąsiedzi, którzy oczywiście niby widzieli ale nie byli pewni, rodzina, która przegapiła poród chociaż wszyscy byli akurat w domu, gdy ona za ścianą rodziła. Ludzie ile można udawać ślepotę? Ile można twierdzić, że się nie widzi sąsiadki ciężarnej po raz n-ty, a potem przemykającej już nagle i bez ciążowego brzucha, i bez dziecka? Ile można nie słyszeć rozdzierającego płaczu dziecka za ścianą? Ile można udawać, że nie zna się numeru na policję? do opieki społecznej? Ile można odwracać głowę widząc dziecko z siniakami na ciele? 

   Nawet dzisiaj w  informacjach najpierw wiadomość o matce która zamordowała swoje dziecka zaraz po urodzeniu, potem informacja o zwłokach niemowlaka w plastikowej torbie którą ktoś znalazł pod płotem cmentarza, a na koniec reportaż o rodzicach dzieci które są odcięte od świata, z nikim nie mają kontaktu. 

Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego żyjemy w takim świecie? 

   Czy to na serio takie trudne podnieść słuchawkę? Powiedzieć kilka zdań i poprosić o zachowanie anonimowości jeżeli boimy się zemsty sąsiada? Czy warto udawać, że się nie widzi, nie słyszy i potem mieć wyrzuty sumienia do końca życia? Ja nie umiałabym zignorować takiej sytuacji. Nie potrafiłabym spokojnie przechodzić obok takich ludzi. Nie umiałabym bez emocji patrzeć na ich cierpiące dziecko.

   Nie rozumie dlaczego krzywdzenie bezbronnego dziecka jest łatwiejsze niż podjęcie decyzji o jego oddaniu. Przecież nikt nie potępi kobiety, która urodzi i świadomie powie: nie chcę go, nie czuję się na siłach by wychować, nie stać mnie, nie kocham tego dziecka. Mamy okna życia, można zostawić w szpitalu, można oddać zakonnicom.  Przecież nawet porzucenie u kogoś na klatce schodowej, zostawienie w publicznym miejscu jest lepsze niż zamordowanie. Tyle rodzin czeka na dzieci, chce adoptować, może zapewnić tym dzieciom dom, dać miłość...



  Osobiście potrafiłabym zrozumieć kobietę która świadomie oddała dziecko. Przyznała, że nie potrafi pokochać, wychować. Umiałabym jej chyba nawet współczuć, byłabym w stanie jej pomóc. Za nic jednak nie jestem w stanie wybaczyć "matce" która morduje, katuje bezbronne dziecko. Nie mam dla takich kobiet litości, nie widzę wystarczająco okrutnej kary dla takiej osoby. Nawet nie jestem w stanie zaakceptować nazywania jej matką, jaka matka daje życie, a potem w bestialski sposób je odbiera. 

piątek, 23 stycznia 2015

Matka wraca do pracy

    Matka wraca do pracy. No dobra ma taki plan póki co. Nie, że teraz nic nie robię. Prowadzę komis i knajpę, zajmuję się rękodziełem. No ale moja praca zawodowa to coś innego. Przez ładnych kilka lat pracowałam jako księgowa i do tego mam zamiar teraz wrócić. Moją codzienną lekturą od kilku tygodni są portale z ofertami pracy. Wymagania jakieś mam, a i owszem. Cenić się trzeba, świadomość swojej wiedzy i doświadczenia mieć trzeba. 

    Sporo czasu zajęło mi podjęcie tej decyzji. To była jedna z trudniejszych decyzji jakie w ostatnim czasie podjęłam. Trudno mi było przede wszystkim ze względu na Wiktorka. Nie jestem przekonana, że żłobek to dla niego dobre miejsce. Przecież jego odporność leży, ciągle jakieś wizyty u lekarzy, teraz jeszcze czeka nas powrót na rehabilitację. No ale ostatecznie postanowiłam wziąć się za siebie, zmobilizować się do działania, zorganizować swoje życie na nowo. Oczywiście nie podjęłam decyzji sama, mam przecież męża z którego zdaniem się liczę. Póki co to N. będzie się więcej chłopakami zajmował, a z czasem pomyślimy o przedszkolu dla Olka i jakiejś opiekunce dla Wiktorka.

   Miałam długą przerwę w życiu zawodowym. Nigdy nie planowałam takiego czasu spędzić w domu z dziećmi. Zanim zaszłam w ciążę z Olkiem miałam w głowie plan. Jasny i klarowny plan. Zachodzę w ciążę, do ósmego miesiąca chodzę do pracy, potem chwila na odpoczynek, przygotowanie się, poród. Miałam z dzieckiem spędzić macierzyński i wrócić do pracy. No ale plan już w czwartym tygodniu ciąży legł w gruzach. Pojawiły się plamienia, pobyt w szpitalu, podtrzymanie i zakaz powrotu do pracy. Takim oto sposobem ciąże z Olkiem spędziłam na kanapie w porywach na szpitalnym łóżku. Olek się urodził i znowu wszystko się posypało. Był tak strasznie mały, że zupełnie nie ogarniałam jak po 24 tygodniach będę miała go zostawić i wrócić do pracy. Poszłam więc na roczny wychowawczy. W między czasie zaszłam w ciążę z Wiktorkiem. W lutym kończę macierzyński, kolejnego dzieciątka nie planuję więc przyszła pora na podjęcie decyzji co dalej.




To co dalej było najtrudniejsze. Opcji jak zawsze kilka, jedna lepsza od drugiej. 

     Mogę przecież zostać w domu, stać się klasyczną kurą domową tylko chyba niekoniecznie dobrze mi w tej roli. Nie, że nie kocham moich dzieci czy męczy mnie opieka nad nimi. Kocham, pokroić bym się za nich dała ale nie jestem najszczęśliwszą kobietą pod słońcem jeżeli moje życie kręci się głównie wokół zmiany pieluch, gotowania, prania, sprzątania, a rozmowa z dorosłym (innym niż mąż i rodzina) to totalna egzotyka.
     Mogę skupić się na tym co robiłam do tej pory czyli: komis, knajpa, rękodzieło. Nawet sprawia mi to satysfakcję. Kocham to, ale... No właśnie. Czy po to żeby teraz nalewać piwo albo układać ciuszki musiałam skończyć studia, dwie podyplomówki, zrobić licencję w Ministerstwie Finansów, zaliczyć kilka kursów?? Raczej nie. 

    Mogę wrócić do starej firmy. Jeżeli będą mnie chcieli oczywiście. Tu też jest ale... To ale jest dla mnie najważniejsze. Lubiłam tą pracę, spędzałam w niej mnóstwo czasu i to jest chyba dla mnie w tej chwili największy problem. Przecież mam chłopaków, chciałabym móc spędzić z nimi chociaż trochę czasu w ciągu dnia, a nie tylko widzieć ich śpiących przed wyjściem i po powrocie z pracy.

    Wreszcie mam możliwość, czas i odwagę zdecydować się na zmiany. Poszukać czegoś innego, nie wiem czy lepszego czy gorszego. Póki nie sprawdzę wiedzieć nie będę. Zdecydowałam się chociaż lekko nie było. Napisanie CV to było dla mnie mega wyzwanie. Jedno jedyne CV jakie napisałam to od razy po skończeniu średniej szkoły więc teraz po czternastu latach pracy zebranie tego wszystkiego w jednym papierze zajęło mi sporo czasu i siły. Efekt mnie zaskoczył, naprodukowałam cztery strony ale pracowałam nad tym trzy dni, ciągle kasowałam, zmieniałam, dodawałam. Wyszłam z założenia, że byle czego wysyłać nie będę, że jeżeli mam szukać pracy to muszę mieć dobre dokumenty aplikacyjne. Teraz wysyłając swoje CV jestem z siebie najnormalniej dumna. Dokładnie przemyślałam jaka praca mnie interesuje, nie wysyłam na chybił trafił. Szukam, czytam, ale nie nakręcam się. Wysyłam i cierpliwie czekam na odzew. W głowie mam oczywiście swoje wymarzone stanowisko i może, może uda się i będę je miała...







sobota, 17 stycznia 2015

Rodzic w szpitalu

   Są na oddziałach ze swoimi dziećmi, siedzą obok łóżeczek, są na każde zawołanie małego człowieka. Cierpliwie stoją obok inkubatorów, czekają na każdy gram na wadze i zapisują go w notesiku. Liczą krople spływające z kroplówek, z utęsknieniem patrzą na czas jaki pozostał do skończenia kolejnej chemii. Stoją przed blokiem operacyjnym, przed drzwiami OIOMU i żarliwie modlą się o zdrowie oraz siłę dla swojego dziecka. Nadzieja i wiarą są ich codziennym pokarmem. Słowa lekarzy albo budują albo burzą ich świat.




O kim mowa? O rodzicach dzieci przebywających w szpitalach.

    Sama jestem taką mamą, ale nie o sobie chcę pisać. Byliśmy już na wielu oddziałach, zaliczyliśmy pobyty w kilku szpitalach, za nami dwie operacje. Każdy nasz pobyt to dla mnie szansa na poznanie cudownych ludzi. Wielkich bohaterów, którzy stoją jak cień obok swoich dzieci zawsze chętni do niesienia pomocy, nie zawsze silni, ale nie pokazujący strachu przed małymi pacjentami. Zawsze znajdujący w sobie słowa niosące ukojenie w bólu, cierpieniu, łagodzące zniecierpliwienie czy złość.

    Największy szacunek wzbudzają we mnie rodzice dzieci chorych na nowotwory. Jeżeli ktoś z Was zna takich ludzi to wie o co mi chodzi. Ich siła i determinacja w walce o zdrowie dziecka to coś niesamowitego. Pomimo, że mam za sobą dwa pobyty z Wiktorkiem na onkologii, nie wiem i nawet nie próbuję sobie wyobrazić co kotłuje się w ich głowach. Moje dziecko jest nadal zdrowe, nie ma raka więc mój strach jest niczym w porównaniu z ich strachem. 

   W czasie pierwszego pobytu niewiele wiedziałam, niewiele rozumiałam, zresztą dalej niewiele wiem o uczuciach tych rodziców, o tym co czują patrząc na swoje cierpiące dziecko, na dziecko które nie ma odporności, którego wyniki są fatalne, które siedzi zamknięte na reżimie bo infekcja może je zabić, które nie może iść nawet na świetlicę tylko pozostaje mu patrzenie na ludzi przez szybkę w drzwiach izolatki. Podziwiam mamy i ojców, którzy spędzają w szpitalu długie tygodnie, a czasami nawet miesiące razem z dzieckiem, są przy nim ciągle, nieustannie, 24 godziny na dobę. Taki pobyt to nie wakacje, to ciężka wymagająca nieustannej uwagi, cierpliwości, siły i poświęcenia harówka. Taki pobyt jest trudny niezależnie od wieku dziecka. Malucha, który ma rok, dwa, trzy trzeba pilnować żeby nie wyrywał kroplówki, trzeba zająć mu czas, który w szpitalu niesamowicie się dłuży, trzeba zadbać o higienę, a w szpitalu to trudniejsze niż w domu, nie mówiąc już o skutkach jakie choroba może z sobą nieść - odparzeniach, powrocie do pampersa. Starsze dziecko to inne, ale nie łatwiejsze problemy. Jak tłumaczyć trzy, cztero, pięcio-latkowi, że musi być na sali sam? że nie może iść się bawić na świetlicę? jak iść przygotować posiłek dla niego i wierzyć, że nie wykorzysta chwili i nie ucieknie do dzieci.



   Choroba dziecka to nie tylko pobyt w szpitalu. Rodzic będąc tam musi ogarnąć wiele innych spraw: realizację obowiązku szkolnego dziecka, komisję w ZUS-ie, no i organizację życia w domu bo przecież tam często jest jeszcze jedno albo i więcej dzieci również potrzebujące ich miłości i uwagi. Wiele z tych rodziców jest aktywnych zawodowo więc wymieniają się by każdy mógł spędzić czas w domu, pracy i w szpitalu.

  Poznałam wielu niesamowitych rodziców. Imion części z nich nawet nie pamiętam albo najnormalniej w świecie ich sobie nie powiedzieliśmy. Każda taka znajomość czegoś mnie uczy, każdy z tych  rodziców przekazuje mi coś ze swoich doświadczeń. 

    Mamy z OIOMU noworodkowego, które poznałam po urodzeniu Olka, wprowadziły mnie w świat wcześniaków. Nauczyły mnie poruszania się po oddziale, wspierały mnie w walce o pokarm, dodawały otuchy gdy Olek miał złe wyniki. Pokazały co ważne, na co zwracać uwagę, o co pytać. Dodawały odwagi gdy bałam się go kangurować, przytulać, przewijać. To z nimi, na równi z mężem, dzieliłam się radością z każdego nowego grama, który przybliżał nas do wyjścia do domu.



    Mamy, które poznałam na kardiochirurgii dodawały mi sił gdy czekałam, aż operacja się skończy drżąc o życie Wiktorka. Zawsze służyły pomocą, dobrym słowem, wsparciem w chwilach załamania, bo i takie się zdarzyły.

   Rodzice z onkologii nauczyli mnie, że dla dziecka trzeba być silnym, że nie można pokazać własnego strachu i słabości. Zawsze będę pamiętała słowa jednej z mam, że ryczeć to sobie mogę w łazience jak Wiktor mnie nie widzi a nie nad nim.




    




wtorek, 13 stycznia 2015

Onkologia - pobyt 2

    Miały być trzy dni, było pięć z kawałkiem. Miał być rezonans było sporo więcej badań, ale to akurat dobrze. Miałam nie świrować, ale się nie dało, nocne wycie w kibelku zaliczyłam. Miałam nie rozpuścić mojego dziecka, ale samo siedzenie cały dzień przy łóżeczku wystarczyło żeby się ode mnie uzależnił. 

     Dzisiaj mam dla Was krótką ale nie najkrótszą relację z naszego pobytu na onkologii.




    Pojechaliśmy w niedzielę po obiedzie, izba przyjęć szybko i sprawnie bo przecież weekend. Na oddziale konieczne było małe przemeblowanie, przeniesienie łóżeczka dla Wiktorka z innego pokoju ale to nie problem, zawsze są jacyś chętni do pomocy tatusiowie. Oczywiście zaliczyliśmy badanie, osłuchiwanie, zaglądanie do gardziołka ale wszystko było ok. Potem małe rozpakowywanie i .... No właśnie wenflon. A raczej próba jego założenia. To w przypadku Wiktorka jakiś kosmos jest. Moje dziecko nie ma chyba żył, a właściwie ma takie co mają ksywkę "pojawiam się i znikam". Klucie trwało jakieś pół godziny i zakończyło się porażką. Wiktor cały ten czas histerycznie płakał, chyba nawet nie z bólu, a bardziej ze strachu, ze złości, że ktoś go przytrzymuje, krępuje jego ruchy. Ciocie pielęgniarki dały nam godzinę odpocząć i wezwały na pomoc Panie z oddziały dla niemowlaków. To "oddziały specjalne", przewidziane dla trudnych przypadków. Wiktor został "wyposażony" w wenflonik w stopie - oczywiście na wagę złota. Potem jeszcze rozmowa z anestezjologiem i czas dla nas, czyli kąpiel, karmienie i spanko. 




    Jeść przed znieczuleniem Wiktorek mógł do 3 nad ranem więc zapobiegliwa matka nastawiła budzik i o 2.50 nakarmiła dziecko kaszką co by przypadkiem o 5 rano nie postanowiło obudzić całego oddziału histerycznym płaczem. Wiktor oddziału nie obudził ale ja spać nie spałam bo o 6 ciocie podpięły kroplówkę. To dopiero była zabawa, kabel, mama wiecznie wisząca nad łóżeczkiem, jak nie wykorzystać okazji i nie wiercić się ciągle. Cała zabawa trwała blisko trzy godziny ale daliśmy radę, wenflon przetrwał, a właściwie tak mi się wydawało. Pompa przy kroplówce cały czas piszczała i jak się okazało problem tkwił w wenflonie który wylazł jakimś cudem z żyły. Nawet sobie nie wyobrażacie co czułam. Już słyszałam płacz Wiktorka chociaż jeszcze nawet nikt nie powiedział, że nowy wenflon będzie zakładany. Oczywiście był zakładany. Znowu ryk na sam widok kozetki w zabiegowym, kilka prób i telefon na niemowlaki po "oddział specjalny". Tu już poszło szybko, ciotki wpadły do zabiegówki we dwie, i za drugim razem wzbogaciliśmy się o wenflon w rączce tym razem. 
Przed 13 wreszcie mogliśmy pójść na rezonans. Nie cierpię momentów kiedy oddaję na wpół śpiące dziecko obcym ludziom i czekam za drzwiami. Czekałam godzinkę i dostałam Wiktorka, nie spał, patrzył na mnie i nawet się uśmiechnął. Oczywiście spać ani myślał bo i po co. Poniedziałek to już był tylko relaks, przytulanie, noszenie. 



    Wtorek z racji tego, że święto niewiele wniósł nowego. Jedynie pobranie krwi bo laboratorium szpitalne działa przecież 24 godziny na dobę. Mogliśmy za to więcej czasu poświęcić na poznanie innych małych pacjentów i ich mam. Podziwiam te kobiety, ale nie tylko mamy bo tatusiów też, za siłę, wytrwałość, uśmiech. Podziwiam za to, że w imię miłości do dziecka siedzą zamknięci w czterech ścianach czasami po kilka tygodni, a nawet miesięcy. Podziwiam za to, że nie tracą nadziei. Kiedyś napiszę Wam więcej o tych wspaniałych rodzicach. 

    W środę doczekaliśmy się usg brzuszka. Oczywiście wynik jest dobry, mamy tylko te wady które towarzyszą nam od urodzenia. Nic nowego się nam nie pojawiło. Reszta dnia i cały czwartek upłynęło nam na czekaniu na wynik rezonansu żeby można było podjąć decyzję czy Wiktor będzie drugi raz znieczulany i czy będzie miał robione usg dopplerowskie rączek i nóżek. Ostatecznie wynik rezonansu był dobry, w obrębie kręgosłupa nie ma żadnego guza więc można było robić kolejne badania. W środę wieczorem Wiktor dostał na prawej rączce wysypki, był niespokojny, nie chciał jeść co zdecydowanie nigdy mu się nie zdarza. Do teraz nie wiem co to było, ważne, że minęło. W nocy zaczął normalnie jeść a lekarki niczego złego się nie dopatrzyły.

     Piątek to znowu czekanie na znieczulenie, a potem usg dopplerowskie. I znowu dobry wynik. Nie mam  cech zakrzepicy, ani w żyłach ani w tętnicach.



    Teraz już jesteśmy w domu, czekamy jeszcze na wyniki markerów nowotworowych ale wierzę, jestem przekonana, że będą dobre. Trzymajcie kciuki za tego mojego małego Bohatera, niech zawsze ma siłę walczyć, niech ma jej więcej niż ja.  




piątek, 2 stycznia 2015

Szpital z maluszkiem - co zabrać?

     W niedzielę zaczynamy kolejny pobyt w szpitalu. Pewnie znowu trzydniowy no ale spakować się trzeba. Chyba nie ma mamy która bezbłędnie, idąc z dzieckiem pierwszy czy drugi raz, pakuje torbę. Ja też tego nie potrafiłam. Mało tego,dalej robię błędy ale coraz mniej mi one przeszkadzają.



    
Jedzenie
Jeżeli to planowana wizyta warto zadzwonić do pielęgniarek i dowiedzieć się co zapewniają. Chodzi tu przede wszystko o jedzenie dla Ciebie i maluszka. My spotkaliśmy się już z wieloma różnymi opcjami. Począwszy od wariantu gdzie nie dostaliśmy nic, przez taki gdzie Wiktor dostał samo mleko, mleko i obiadki w słoiczkach, a wreszcie taki, że ja dostałam trzy posiłki, a on nic. Może to i błahy temat ale kłopotliwy. Jedzenie dla Ciebie i dziecka zajmuje sporo miejsca. Idąc na oddział nie wiesz z kim będziesz na sali, nie wiesz, czy będziesz mogła wyjść do sklepiku, a przecież nie zawsze możesz malucha zabrać z sobą na taką wycieczkę. Warto więc sprawdzić wcześniej i zabrać to co potrzebne. Z reguły na oddziałach dziecięcych pacjentom są udostępnione lodówki i kuchnie więc można spokojnie sobie coś odgrzać, przygotować ale zdecydowanie nie ugotować od podstaw. Należy też pamiętać o jeszcze jednej kwestii. Na oddziale jest z reguły jedna lodówka i każdy chce do niej coś włożyć więc tym bardziej powinniśmy przemyśleć co jest konieczne a co nie.

Ubrania
To dla mnie zawsze najtrudniejszy temat. Staram się zabierać dla Wiktorka rzeczy łatwe do zdejmowania. Nie chodzi tylko o moją wygodę ale przede wszystkim o łatwość przygotowania dziecka do badania. Chyba na wszystkich oddziałach mile widziane są body, koszulki, pajace rozpinane z przodu, spodnie dresowe, skarpetki a nie rajstopy. Dobrze też zwrócić uwagę na to czy rękawki dobrze się poddają. Dzieciaczki z reguły mają założony wenflon i wierzcie mi zawsze oblewają mnie zimne poty jak mam Wiktora przebierać, zawsze boję się, że go urażę, że sprawię mu ból. Przygotowanie garderoby dziecka w ten sposób wszystkim ułatwia pracę. Dużo łatwiej i szybciej pokażesz brzuszek maluszka do echa serduszka czy usg jeżeli będzie miał ciuszki rozpinane z przodu niż zakładane przez głowę. Szybkie i łatwe rozbieranie mniej rozdrażnia dziecko, ma ono mniej czasu na obserwowanie tego co się dzieje, na ewentualne dojście do wniosku, że jednak to miejsce jest niefajne i trzeba płakać. Płacz niestety utrudnia a czasami nawet uniemożliwia przeprowadzenie badania. No i jeszcze jedna kwestia. Idąc na oddział nie warto zabierać najlepszych ciuchów. Powód jest prosty ubrudzenie krwią przy jej pobieraniu czy zakładaniu wenflony.

Lekarstwa
Tu też ile oddziałów tyle możliwości. Są takie na których pielęgniarki będą podawały lekarstwa ze swojej apteczki, są takie gdzie to mama podaje to co sama z domu przyniosła, no i wreszcie są takie gdzie pielęgniarkom oddaje się lekarstwa przyniesione z domu, podaje im się dawkowanie i one je przynoszą o odpowiednich godzinach.

Wypisy, wyniki badań
To zdecydowanie jedna z najważniejszych kwestii. Jeżeli Wasz maluszek był już w jakimkolwiek szpitalu, nawet jeżeli nie było to związane z obecnym pobytem warto zabrać wszystkie wypisy jakie macie, wyniki badań, nawet te które zlecił pediatra lub które robiliście prywatnie. Lekarz zawsze widzi jakąś historię, może sobie wyrobić zdanie czy obecne wyniki są dobre, bo zawsze takie są, bo dziecko jest na lekach i dobrze na nie zareagowało. Poza tym musicie oczywiście pamiętać o skierowania na oddział, książeczce zdrowia, w niektórych szpitalach wymagane jest również potwierdzenie ubezpieczenia dziecka. 



Rzeczy osobiste maluszka: zabawki, przytulanki, kocyk, tablet, książeczki
Szpital to miejsce w którym mało które dziecko czuje się dobrze, bezpiecznie. Możecie mu względny spokój i poczucie bezpieczeństwa zapewnić swoją obecnością i jego osobistymi rzeczami. Dobrze zabrać ze sobą ulubiony kocyk, poduszkę, przytulankę, kilka zabawek. Ilość powinna być dostosowana do długości pobytu chociaż jeżeli idziecie na dłużej to zdecydowanie lepiej zabawki, książeczki przywozić stopniowo, wymieniać tak żeby maluch po dwóch dniach nie był znudzony. Dobrym rozwiązaniem jest tablet albo laptop z bajkami,ulubionymi piosenkami. To sprawdza się przy dłuższych pobytach, przy podawaniu kroplówek. Nie wszędzie są telewizory niestety, nie zawsze można pójść na świetlicę. Ważne żeby pobyt dziecka w szpitalu nie był dla niego całkowitym oderwaniem od jego przyzwyczajeń. Jeżeli maluch ma ukochaną podusię, misia, książeczkę - weź ją, jeżeli macie jakieś swoje rytuały wieczorne związane z czytaniem bajek, słuchaniem przed snem muzyki zadbaj o to żeby w szpitalu też było to możliwe.



Środki czystości
Oczywiście niezbędna ich ilość, jeżeli masz małe opakowania to będą w sam raz. Pamiętaj o pampersach, kremie na odparzenia, chusteczkach nawilżanych, płynie do kąpieli, jeżeli stosujecie na stałe jakieś kremy, pudry to również je weź. Nie zapomnij też o sobie: szampon, żel do kąpieli, pasta i szczoteczka do zębów.



Rozrywka dla mamy
Pamiętaj też o sobie. Ty też masz prawo do chwili relaksu więc dobra książka, kolorowa gazeta czy krzyżówki będą jak najbardziej na miejscu. Ja zawsze mam worek ze skrojonym filcem i szyję.

Sen mamy
Jeżeli masz możliwość pozostać z dzieckiem w szpitalu na noc to dobrze wcześniej dowiedzieć się co szpital zapewnia. Czy dostajesz rozkładany fotel, pościel czy może jedynie krzesełko. Na szczęście już chyba w większości szpitali rodzice śpią w godnych warunkach, dostają pościel. Są jednak i takie miejsca gdzie rodzic sam przynosi łóżko polowe, poduszkę i koc. To też warto wiedzieć wcześniej a już tym bardziej jeżeli idziesz z dzieckiem do szpitala oddalonego od Waszego miejsca zamieszkania. Nawet jeżeli macie być w szpitalu w którym już wcześniej byliście ale teraz będzie to inny oddział warto zadzwonić i zapytać bo każdy oddział ma swoje prawa i zapewnia inne warunki. 

Optymizm i pozytywne nastawienie
No i kwestia ostatnia ale nie najmniej ważna. Postaraj się zabrać z sobą choć minimalną dozę pozytywnej energii. Twojemu dziecku będzie potrzebna siła jaką tylko Ty mu możesz dać. Nie możesz siedzieć nad dzieckiem zapłakana, załamana. Musisz pokazać dziecku uśmiech i optymizm. Popłakać ze strachu możesz w łazience w czasie jego drzemki.