sobota, 17 stycznia 2015

Rodzic w szpitalu

   Są na oddziałach ze swoimi dziećmi, siedzą obok łóżeczek, są na każde zawołanie małego człowieka. Cierpliwie stoją obok inkubatorów, czekają na każdy gram na wadze i zapisują go w notesiku. Liczą krople spływające z kroplówek, z utęsknieniem patrzą na czas jaki pozostał do skończenia kolejnej chemii. Stoją przed blokiem operacyjnym, przed drzwiami OIOMU i żarliwie modlą się o zdrowie oraz siłę dla swojego dziecka. Nadzieja i wiarą są ich codziennym pokarmem. Słowa lekarzy albo budują albo burzą ich świat.




O kim mowa? O rodzicach dzieci przebywających w szpitalach.

    Sama jestem taką mamą, ale nie o sobie chcę pisać. Byliśmy już na wielu oddziałach, zaliczyliśmy pobyty w kilku szpitalach, za nami dwie operacje. Każdy nasz pobyt to dla mnie szansa na poznanie cudownych ludzi. Wielkich bohaterów, którzy stoją jak cień obok swoich dzieci zawsze chętni do niesienia pomocy, nie zawsze silni, ale nie pokazujący strachu przed małymi pacjentami. Zawsze znajdujący w sobie słowa niosące ukojenie w bólu, cierpieniu, łagodzące zniecierpliwienie czy złość.

    Największy szacunek wzbudzają we mnie rodzice dzieci chorych na nowotwory. Jeżeli ktoś z Was zna takich ludzi to wie o co mi chodzi. Ich siła i determinacja w walce o zdrowie dziecka to coś niesamowitego. Pomimo, że mam za sobą dwa pobyty z Wiktorkiem na onkologii, nie wiem i nawet nie próbuję sobie wyobrazić co kotłuje się w ich głowach. Moje dziecko jest nadal zdrowe, nie ma raka więc mój strach jest niczym w porównaniu z ich strachem. 

   W czasie pierwszego pobytu niewiele wiedziałam, niewiele rozumiałam, zresztą dalej niewiele wiem o uczuciach tych rodziców, o tym co czują patrząc na swoje cierpiące dziecko, na dziecko które nie ma odporności, którego wyniki są fatalne, które siedzi zamknięte na reżimie bo infekcja może je zabić, które nie może iść nawet na świetlicę tylko pozostaje mu patrzenie na ludzi przez szybkę w drzwiach izolatki. Podziwiam mamy i ojców, którzy spędzają w szpitalu długie tygodnie, a czasami nawet miesiące razem z dzieckiem, są przy nim ciągle, nieustannie, 24 godziny na dobę. Taki pobyt to nie wakacje, to ciężka wymagająca nieustannej uwagi, cierpliwości, siły i poświęcenia harówka. Taki pobyt jest trudny niezależnie od wieku dziecka. Malucha, który ma rok, dwa, trzy trzeba pilnować żeby nie wyrywał kroplówki, trzeba zająć mu czas, który w szpitalu niesamowicie się dłuży, trzeba zadbać o higienę, a w szpitalu to trudniejsze niż w domu, nie mówiąc już o skutkach jakie choroba może z sobą nieść - odparzeniach, powrocie do pampersa. Starsze dziecko to inne, ale nie łatwiejsze problemy. Jak tłumaczyć trzy, cztero, pięcio-latkowi, że musi być na sali sam? że nie może iść się bawić na świetlicę? jak iść przygotować posiłek dla niego i wierzyć, że nie wykorzysta chwili i nie ucieknie do dzieci.



   Choroba dziecka to nie tylko pobyt w szpitalu. Rodzic będąc tam musi ogarnąć wiele innych spraw: realizację obowiązku szkolnego dziecka, komisję w ZUS-ie, no i organizację życia w domu bo przecież tam często jest jeszcze jedno albo i więcej dzieci również potrzebujące ich miłości i uwagi. Wiele z tych rodziców jest aktywnych zawodowo więc wymieniają się by każdy mógł spędzić czas w domu, pracy i w szpitalu.

  Poznałam wielu niesamowitych rodziców. Imion części z nich nawet nie pamiętam albo najnormalniej w świecie ich sobie nie powiedzieliśmy. Każda taka znajomość czegoś mnie uczy, każdy z tych  rodziców przekazuje mi coś ze swoich doświadczeń. 

    Mamy z OIOMU noworodkowego, które poznałam po urodzeniu Olka, wprowadziły mnie w świat wcześniaków. Nauczyły mnie poruszania się po oddziale, wspierały mnie w walce o pokarm, dodawały otuchy gdy Olek miał złe wyniki. Pokazały co ważne, na co zwracać uwagę, o co pytać. Dodawały odwagi gdy bałam się go kangurować, przytulać, przewijać. To z nimi, na równi z mężem, dzieliłam się radością z każdego nowego grama, który przybliżał nas do wyjścia do domu.



    Mamy, które poznałam na kardiochirurgii dodawały mi sił gdy czekałam, aż operacja się skończy drżąc o życie Wiktorka. Zawsze służyły pomocą, dobrym słowem, wsparciem w chwilach załamania, bo i takie się zdarzyły.

   Rodzice z onkologii nauczyli mnie, że dla dziecka trzeba być silnym, że nie można pokazać własnego strachu i słabości. Zawsze będę pamiętała słowa jednej z mam, że ryczeć to sobie mogę w łazience jak Wiktor mnie nie widzi a nie nad nim.




    




3 komentarze:

  1. Ja jestem słaba , jak jestem w szpitalu i słyszę plącz dzieci płakać mi się chce. Jak widzę chore dzieci cierpiące serce mi się kroi , zaraz wyzywa wszystkich dlaczego dzieci bezbronne muszą tak czepiec za czuje grzechy ! Boje sie o swoje dzieci i modle o cudze aby Pan Bog oszczędził im cierpienia

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Każdy jest słaby i silny na swój sposób. Każdy rodzić zawsze znajdzie siłę by przed dzieckiem przykleić do twarzy uśmiech i cieplejsze brzmienie głosy. Każdy rodzic ma prawo do chwili słabości, płaczu, bezradności bo ilość cierpienia jakie widać na szpitalnych oddziałach jest ogromna.

      Usuń
  2. Mali bohaterowie na sali i ci więksi stojący za nimi. Nie wyobrażam sobie, co musi czuć rodzic zza tej szpitalnej szybki, co musi czuć dziecko.
    Ale na pewno masz rację, to nie wakacje, ale ciężka praca i smutna rzeczywistość :(

    OdpowiedzUsuń